W wieku 27 lat postanowił zostać artystą. To zdanie może brzmieć buńczucznie, może brakować w nim pokory, może być wręcz zuchwałe.
A co, gdybym Ci powiedziała, że trzy lata później ten sam człowiek uczył malarstwa?
Że w ciągu dekady namalował ponad 900 obrazów i stworzył ponad 1100 szkiców — to 1–2 dzieła dziennie, i to w trakcie batalii o swoje zdrowie.
Że uczył się, kopiując innych.
Że pisał wiele listów do brata, dołączając do nich swoje szkice.
Że główną adwokatką i kuratorką jego twórczości była jego szwagierka Jo — choć o niej niemal nikt nie słyszał. O nim zresztą za życia też niewiele osób wiedziało, bo udało mu się sprzedać tylko jedno dzieło, i to za 400 franków (dziś około 2000 dolarów).
I niby to wiedziałam. Niby mam świadomość, że nikt z nas nie żyje wiecznie i że kiedyś na robienie tego, co kochamy — na dawanie upustu naszym pasjom, pielęgnowanie talentów i podążanie za tym cichym, ale uporczywym śpiewem kanarka — może już nie być czasu.
Że „kiedyś” to bardzo zazadaniowana przestrzeń.
Że czas właściwy jest teraz. Że warto szkicować, tworzyć, postanawiać i trwać w dyscyplinie.
Niby wiedziałam, ale to kolejne doświadczenie Van Gogha — może dlatego, że interaktywne, może dlatego, że w towarzystwie osób, z którymi mogłam przedyskutować swoje przemyślenia, a może… po prostu czas był właściwy — nie wiem. Wiem jednak, że nauczyło mnie wiele:
modele do malowania byli drodzy, więc nie szukał wymówek, że nie może malować, bo biedny. Chcąc eksperymentować z kolorami, stworzył 35 autoportretów, które dziś znamy doskonale, przy okazji mistrzowsko opanowując technikę kolorowania — jeśli jest wola, jest sposób,
walczył sam ze sobą i na własne życzenie poprosił o zamknięcie w odosobnieniu. To właśnie tam namalował m.in. Gwiaździstą noc — czasem trudne momenty potrafią być kanwą dla czegoś pięknego,
w swojej burzliwej akademickiej przygodzie był krytykowany za chaotyczne podejście do pracy i zbyt swobodną technikę, a następnie „wypchnięty” z powodu różnicy zdań — czasem robienie po swojemu, w zgodzie ze sobą, choć niełatwe, jest jedyną słuszną drogą, by nie zagłuszyć własnego śpiewu.
Obrazów nie stworzę, ale jest w moim życiu kawałek tworzenia, który jest tylko mój. I od ostatniego doświadczenia Van Gogha postanowiłam zostać Van Goghiem swojego życia jeszcze bardziej — wsłuchując się w ten wewnętrzny śpiew, który prowadzi mnie tam, gdzie naprawdę chcę być.
W wieku 46 lat postanowiłam:
jeszcze odważniej, choć nie bez lęków i wątpliwości, nanosić kolory na kanwy moich dni — z jeszcze większym rozmachem, może nazbyt moją techniką, której świat akademicki jeszcze nie przebadał,
szukać sposobów, a nie wymówek, bo choć w podróży zwanej życiem bywa różnie, to naprawdę warto szukać, prosić o pomoc, uzbrajać się w cierpliwość, ale nie rezygnować,
kopiować tych, którzy inspirują,
dużo pisać i rozmawiać z fajnymi ludźmi. Doświadczać wglądów i inspiracji, stymulowana dyskusjami.
A Ciebie — co ostatnio zatrzymało, żeby postanowić odważnie, może nawet szalenie, o swoim własnym i jedynym życiu, którego powtórki nie będzie?
Van Gogh odszedł w wieku 37 lat, pozostawiając po sobie nie tylko dzieła, które wzruszają, ale też historie i doświadczenia, które uczą, inspirują i zapraszają. Uczmy się mądrze stawać na ramionach olbrzymów, którzy byli przed nami, by tym, którzy będą po nas, zostawić coś dobrego.